Gdybym mogła cofnąć czas

Urodziłam się na wsi. Miałam jeszcze siedmioro rodzeństwa. Byłam, a właściwie jestem najstarsza. Dzieciństwa nie wspominam dobrze. Praca w domu, w polu i opiekowanie się młodszym rodzeństwem. Mama stale była w polu, a to kopała w burakach , a to w ziemniakach, to były siana, to znowu żniwa. Ciągle coś. Ja musiałam pilnować domu i opiekować się młodszym rodzeństwem. Jak trzeba było pomóc, to musiałam iść też w pole. Mama była bardzo nerwowa. Za byle głupotę można było oberwać. Bałam się jej. Ojciec był dobry i cierpliwy. Bardzo mnie kochał. Może dlatego, że byłam jego pierwszym dzieckiem. Mama była o to zazdrosna. Często mówiła, że jestem córunią tatusia. Ojciec wiedział, że spoczywa na mnie ciężar większy niż na pozostałych dzieciach. Był moją ostoją i życzliwą mi duszą, ale rzadko bywał w domu. Nic więc dziwnego, że chciałam szybko wyjść za mąż. Właściwie, to chciałam uciec z domu. Żyć na swoim. Na wsi panowało przekonanie, że dziewczyna powinna szybko znaleźć męża. Dla rodziców, to był wstyd, kiedy córka nie mogła znaleźć kandydata. Zwłaszcza dla matki. Każdej więc zależało na tym, aby córkę, jak najszybciej wyswatać. Rosłam w takim właśnie przekonaniu. Matka, choć surowa, ucieszyła się na wieść o moim ślubie. Wyprawiła mi huczne wesele. Urodziłam dwóch synów i trzecią córkę. Postępowałam tak, jak nauczyłam się w domu. Synowie mieli więcej swobody, ale córka była pod ścisłym nadzorem. Chciałam przecież dla niej, jak najlepiej. Chciałam żeby poszła do szkoły zawodowej. Najlepiej żeby wyuczyła się za kucharkę albo krawcową. Po co dziewczynie szkoły. Wyjdzie za mąż, będzie rodzić dzieci i co jej po dyplomach. Mają leżeć w szufladzie? Szkolić to się powinni chłopcy, muszą przecież utrzymać rodziny. Tak mnie nauczyła mama. Robiłam więc tak samo. Moja córka się buntowała. Nie to, co ja. Dla mnie to, co powiedzieli rodzice, było bezdyskusyjne. Ona miała swoje zdanie i umiała o nie walczyć. Często powstawały między nami kłótnie. Zawsze jednak dochodziłyśmy do porozumienia. Zgodziłam się nawet na to, aby poszła do szkoły średniej i jeździła do miasta. Bałam się o nią. Chodziły mi po głowie różne myśli i coraz częściej utwierdzałam się w przekonaniu, że nasi rodzice mieli rację z tym wczesnym ożenkiem. Przynajmniej pozbywali się niechcianego kłopotu. No, bo jak upilnować dorastającą córkę? Jak będzie miała męża, to nie będzie wstydu. Postanowiłam iść w ślady swoich rodziców, a właściwie mamy i nakłonić córkę do ślubu. Był akurat jeden taki, nawet dobra partia. Rodzice dobrze usytuowani, z samochodem, pomyślałam, że lepszy może się nie trafić. Utwierdzałam córkę w przekonaniu, że najlepiej będzie, jak zaraz po maturze wezmą ślub. Mówiłam, że wyprawimy im huczne wesele, oddamy im połowę domu, tylko kuchnię i łazienkę mielibyśmy wspólną. Córka nie chciała mnie słuchać, chciała iść na studia. Nie mogłam znieść tej myśli. Studia? Daleko od domu? Sama? Nie mogłam na to pozwolić. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Zabroniłam jej iść dalej do szkoły i zagroziłam, że jak nie wyjdzie za mąż, to niech szuka sobie mieszkania i utrzymania. Trzasnęłam drzwiami i poszłam spać. Mój mąż był zdenerwowany i chciał do niej iść, ale mu zabroniłam. Myślałam, że przemyśli wszystko i zgodzi się ze mną. Mąż jednak nie dał za wygraną, wstał i poszedł do pokoju córki. Usłyszałam tylko krzyk i wołanie o pomoc. Kiedy przybiegłam zobaczyłam najstraszniejszą rzecz w moim życiu. Mąż klęczał na podłodze i trzymał bezwładne ciało naszej córki w ramionach. Wtedy zobaczyłam, że na jej szyi zaciśnięty jest pasek, a drugi jego koniec przymocowany jest do klamki od drzwi. Nie mogłam się ruszyć. W głowie słyszałam własny głos. Co ja zrobiłam? Zabiłam własne dziecko. Nie pamiętam, co było dalej. Przytomność odzyskałam w szpitalu. Przy moim łóżku siedział mąż i trzymał mnie za rękę. Wyrwałam mu ją i krzyczałam żeby mnie zostawił. Nie chciałam żyć, nie chciałam nikogo widzieć, a zwłaszcza jego. Wiedziałam, że to była tylko moja wina. To ja zabiłam nasze dziecko i nic tego nie zmieni. Chwycił ponownie moją dłoń i powiedział, że nasza córka żyje. Mąż zdążył na czas i uratował nasze dziecko. W jednej chwili poczułam ogromną radość, ale i ogromny ból. Zdałam sobie sprawę z mojej głupoty i byłam wdzięczna Bogu, że oddał mi moje dziecko i dał mi szansę na moją przemianę. Długi czas chorowałam. Nie mogłam sobie z tym wszystkim poradzić, Mimo, że córka mi wybaczyła, ja wciąż żyłam ze świadomością, że ją straciłam, że to wszystko stało się z mojej winy. Od tamtej pory minęło już wiele lat. Mam kochane wnuki i choć nikt nie wspominana o tym, co się wydarzyło, ja ciągle pamiętam. Córka mi wybaczyła, ale ja sobie nigdy nie wybaczę. Gdym mogła cofnąć czas, gdyby było coś, co mogłabym zrobić, aby móc to odmienić, zrobiłabym to bez wahania, nawet gdym musiała poświecić własne życie.