Utracone marzenia

Bardzo młodo wyszłam za mąż, nie miałam jeszcze dwudziestu lat. Mąż był starszy ode mnie tylko o rok. Musieliśmy wziąć ślub, bo w drodze była nasza pierwsza córka Marysia. Byliśmy młodzi, ale stworzyliśmy zgodną rodzinę. Rodzice nam pomagali, więc udało nam się skończyć studia. Mąż był inżynierem budowlanym, znalazł pracę w firmie budowlanej. Mnie udało się zostać nauczycielką w szkole podstawowej. Mieszkaliśmy u moich rodziców. Kiedy Marysia miała pięć latek, przyszedł na świat jej braciszek. Daliśmy mu na imię Jędruś. Udało mi się szybko wrócić do pracy. Już w drugim semestrze przejęłam swoje obowiązki. Bardzo mi na tym zależało, bo miałam wychowawstwo. Chciałam doprowadzić swoją klasę do końca roku i wywiązać się z nałożonych na mnie obowiązków. Marzyliśmy o własnym domku. Od rodziców męża dostaliśmy działkę. Rozpoczęło się chodzenie po urzędach. Nie zdawałam sobie sprawy z ilości wymaganych papierków i zezwoleń. Mąż był budowlańcem, ale nie znosił chodzenia po biurach. Wszystko więc było na mojej głowie. Trochę to trwało, ale udało się. W pierwszym roku wyciągnęliśmy mury i położyliśmy dach. Moje marzenia nareszcie miały już jakiś rzeczywisty kształt. Ja zajmowałam się dziećmi, a mąż każdą chwilę spędzał na budowie. Nawet nie wiem, kiedy minęły trzy lata od urodzenia się Jędrusia. Jego trzecie urodziny odprawialiśmy w naszym nowym domu. Nasze dzieci z dumą oprowadzały gości, chwaląc się własnymi pokojami. Byłam bardzo szczęśliwa. Dwa tygodnie później, jak co dzień, mąż pojechał do pracy, ja zabrałam dzieci. Jędrusia zawiozłam do przedszkola, a Marysię zabrałam ze sobą do szkoły. W pracy odebrałam telefon od męża. Miał niegroźny wypadek, potłukł nogę i jedzie do szpitala na badania. Kazał mi się nie stresować, nic złego mu się nie stało. Odbierałam właśnie Jędrusia z przedszkola, kiedy zadzwonił drugi raz. Okazało się, że jednak było to złamanie i musi kilka dni zostać w szpitalu. Prosił żeby przywieść mu najpotrzebniejsze rzeczy. Zostawiłam dzieci pod opieką rodziców, zapakowałam torbę i pojechałam do szpitala. Mąż przywitał mnie uśmiechnięty. Leżał na szpitalnym łóżku z zagipsowaną nogą. Śmialiśmy się, że nie chce mu się pracować, więc załatwił sobie wolne. Posiedziałam z nim trochę i wróciłam do domu. Umówiliśmy się, że następnego dnia, po pracy, znów do niego przyjadę. Koło południa zadzwonił telefon. Jakaś pani poprosiła żebym, jak najszybciej przyjechała do szpitala. Nie wiedziałam, co się dzieje. Pani, która do mnie dzwoniła nie chciała mi nic więcej powiedzieć. Różne myśli przychodziły mi do głowy. Poprosiłam dyrektora o zastępstwo. Kiedy przyjechałam do szpitala, pielęgniarka zaprowadziła mnie do ordynatora. Jeszcze wtedy nie przeczuwałam nic złego. Myślałam, że może potrzebne jest jakieś specjalistyczne leczenie i będzie trzeba część kosztów pokryć z własnej kieszeni. Na pewno potrzebują naszą zgodę. Ordynator jednak poinformował mnie, że mój mąż nie żyje. Jak to się mogło stać, przecież miał tylko złamaną nogę, to nie możliwe, to nie mój mąż, pan się pomylił - krzyczałam. Moje myśli rozsadzały mi głowę, słyszałam, że ordynator wciąż do mnie coś mówi, ale jego słowa dochodziły do mnie jakby z opóźnieniem. Dotarło do mnie tylko coś o zatorze i że zrobili wszystko, co było w ich mocy. Tak, to była niestety prawda. Mojego męża już przy mnie nie było. Co mam teraz zrobić? Jak to powiedzieć dzieciom? Co teraz z nami będzie ? Niespłacone kredyty. Po co mi ten dom, jak ja go teraz utrzymam? Za co będziemy żyć? Jak ja sobie dam radę? Głupio mi to mówić, ale byłam na męża wściekła. Zostawił mnie z tym wszystkim samą i sobie odszedł. Ordynator kazał mi usiąść, a pielęgniarka podała mi jakieś pigułki. Nie chciałam tam być, nie chciałam myśleć, nie chciałam żyć. Nie wiele pamiętam. Przeżycie było zbyt mocne. Starałam się jakoś trzymać ze względu na dzieci. Było mi bardzo ciężko. Nie mogłam zrozumieć, jak to jest możliwe, przecież od złamania nogi ludzie nie umierają. Jadąc wtedy ze szpitala byłam szczęśliwa, że nic gorszego się nie stało. Cieszyłam się nawet, że będzie przez jakiś czas w domu. Nie wiedziałam, że delikatny pocałunek na dowidzenia, delikatne przytrzymanie mojej dłoni w jego, to będzie nasze ostatnie pożegnanie. Nie miałam nawet czasu żeby go przeprosić i powiedzieć, jak bardzo go kochałam i jak bardzo jestem mu wdzięczna za tych kilka wspólnych, cudownych lat. Dzieci dawały mi siłę. Poświeciłam się im bez reszty. Rodzice mi pomogli, nie musiałam sprzedawać domu. Nie wyszłam drugi raz za maż. Jeszcze nie. Może kiedyś. Może… ale wiem, że jeszcze nie teraz.